11 listopada 2020 roku Zastal prowadzony przez Żana Tabaka wygrał w hali CRS z GTK Gliwice 92:73. 5 zawodników zanotowało dwucyfrową zdobycz punktową, a liczba rozdanych asyst wyniosła łącznie 29. Niecały rok później w tym samym miejscu i w pojedynku z tym samym rywalem drużyna Olivera Vidina wygywa 102:82. Aż 5 graczy kończy pojedynek rzucając więcej niż 9 punktów, rozdają również 28 asyst i trafiają 19/35 zza łuku.
Serbski trener już dorównał Tabakowi i stworzył potwora.
Potwora, którego chce oglądać prawie tysiąc kibiców! Jeżeli konflikt z prezydentem Zielonej Góry się zaostrzy, to możliwe, że już niedługo fani najbardziej utytułowanej drużyny ostatnich lat wypełnią do pełna jedną z hal, na której rozgrywali mecze w przeszłości. Jak donosi niezawodna Wikipedia po uzyskaniu promocji do ekstraklasy Zastal zaczął swoje domowe spotkania rozgrywać w hali sportowej w Drzonkowie, która mogła pomieścić maksymalnie około 1500 widzów. Zielonogórski klub występował w Drzonkowie do marca 1992 roku. Wówczas to otwarto w Zielonej Górze nową halę sportową położoną przy ulicy Szafrana, także mogącą pomieścić maksymalnie około 1500 osób.
Jest więc spory zapas i rosnąca determinacja na pozyskanie nowych kibiców, którzy pomogą wypełnić nowy obiekt do pełna. Będzie się działo!
PS Może przy tej okazji zobaczymy również specjalną linię koszulek 4F nawiązującą do lat 90-tych?
Halloweenowy weekend otworzył pojedynek drużyn z Lublina i Stargardu.
Krótko po tym jak kraj nad Wisłą opanowała zaraza zamieniająca koszykarzy PLK w zombie, gracze ze Stargardu wsiedli do autobusu i ruszyli w nieznane szukając schronienia. Zanim doszło do blackoutu zdążyli usłyszeć w radiu RMF FM, że bezpieczną przystanią jest „świątynia polskiego basketu” zlokalizowana w hali Globus. Hali, która w zakurzonych magazynach skrywała zapasy słodyczy i energetyków pozwalające przetrwać krytyczny okres.
Gdy dotarli na miejsce okazało się, że zaraza była pierwsza. Zmutowani gracze z Lublina dowodzeni przez bezwzględnego Tane Spaseva zamierzali stawić opór i powiększyć swoją armię o bordowy oddział.
Napojeni energetykami ruszyli z szaleństwem w oczach na wystraszonych graczy Spójni. Niestety zlekceważyli ich małego wzrostem lidera, który pokazał wielkie serce do walki i zbierał skalpy jak Michonne z maczetą w Walking Dead. 39 trupów na skuteczności ciosów sięgającej prawie 70%. Rick Grimes miałby łzy w oczach widząc ten występ.
Nie widziałem triumfu Asseco Arka Gdynia nad (moim ukochanym) Hydrotruckiem Radom. Oglądałem 1 odcinek Swaggera. Jest ok!
W sobotę na początek byliśmy w Bydzi. 15:30, Emocje, Jankes na majku, świrujący box-score realizatora transmisji, słońce za oknem i zimne piwo. Zero potrzeb.
Trener Artur Gronek próbował podmęczyć Legię mocną obroną na całym placu, ale chyba bardziej zmęczył tym pomysłem swoich zawodników. Doktor habilitowany, profesor zwyczajny Łukasz Koszarek dał sygnał do odjazdu w drugiej kwarcie, gdy adiunkt Grzegorz Kamiński trafił dwie trójki, a aż trzy dołożył student Benajmin Dider-Urbaniak. Jakie mają szczęście, że grają pod Kamykiem i z Koszarkiem.
Nawet jak asystował Jovanovic, to Jankes i tak chwalił za podania Koszara. To się nazywa jechanie na opinii. Brawo 55! Sześć trójek Legii trafionych w 14 minut ustawiło wynik na 35:18. Astoria odrobiła połowę z tego. 39:30 do przerwy. Słówko o niej.
Andrzej Pluta po powołaniu do kadry przez dyrektora Adama Romańskiego, nie był sobą. Wes Washpun (Jankes czyta to Łoszpun) zadebiutował, ale raczej kibice nie rzucą się na jego jerseye w klubowym sklepiku. Życiówka Cavarsa to za mało na drużynę z FIBA Europe Cup.
Swoją drogą Astoria zawsze pierwsza kończy budowanie składu, lecz chyba pośpiech jest złym doradcą. Są kibice, są ładne grafiki, jest płacone na czas, budżet pewnie podobny co Czarni, ale chyba kolejna walka o 8-10 lokatę to jednak lekkie rozczarowanie. Prezesie Dzedzej? Proszę o komentarz.
Żeby nie było, że w przerwie wyłączyłem mecz. Astoria wróciła do gry w trzeciej kwarcie, rzuciła aż 27 punktów, ale Legia zaczęła czwartą od runu 11-0. To ustawiło resztę spotkania.
Później czekał nas ligowy hit w telewizji Trefl – Śląsk w rozdzielczości 640×480. Polsat założył ten retro filtr na swoje nowoczesne kamery, więc Andrej Urlep mógł czuć, że czas się zatrzymał. Łukasz Wiśniewski dalej komentuje mecze i dalej mówi „tak” w każdej wypowiedzi.
Travis Trice przed pierwszym meczem we Wrocławiu naczytał się tych wszystkich artykułów Karola Waśka o piłce, na którą rzuciło się dwóch czarnoskórych koszykarzy Anwilu. Jego pierwsze posiadanie w obronie skończyło się szarpaniną o piłkę z Pawłem Leończykiem. Ma WKS w serduszku jak Zielony! – wzdychali pod nosami kibice. Trice poderwał kolegów w końcówce drugiej kwarty i Śląsk wrócił z dalekiej podróży. W trzeciej mieliśmy powtórkę z rozrywki, Trefl uciekł, wszedł Trice, Śląsk wrócił na 59:59. Wie kiedy ma rzucać, kiedy uruchamiać kolegów – 15 punktów i 8 asyst, 0 strat.
Jakub Karolak (7 punktów) z kolei uznał, że pierwszy mecz braci Kolendów przeciwko sobie to prawdziwe święto i wyciągnął z szafy złote Kobasy. Lepiej grał ten młodszy (2 trójki w trzeciej kwarcie, atakowanie obręczy, gdzie był Mati Szlachetka? Nie wiem).
Dwa akapity o Treflu. Która drużyna nie chciałaby podebrać Josha Sharmy? Znowu blokował rywali (6 bloków) niczym Jacek Łączyński z czasów swojej Twitterowej świetności. Yannick Franke szalał w pierwszej połowie (12 do przerwy, 0 po przerwie), więc mogłem podumać, dlaczego David Dedek nie chciał go w Lublinie? Wszak podpisał latem grubego Tweety Cartera, DeCoseya, zatrudnił zwolnionego z Legii Sharkeya i przepłacił średniego Kostrzewskiego. W sumie już rozumiem, dlaczego go nie chciał. Był za dobry. Franke, nie trener. Sharma też był w Lublinie! Był za dobry, Sharma nie trener. I też jest w Sopocie.
Czwartą kwartę wziął na siebie Kodi Justice. Dwie trójki w back to back dały Śląskowi cztery punkty przewagi i poderwały kolegów. Ta druga w kontrze była piękna. Podawał Trice. Trefl doznał paraliżu w ataku, a zwycięstwo potężnym wsadem przypieczętował Cyril Langevine, którego sześć bloków Sharmy nie zniechęciło do atakowania obręczy. 77:67. Andrej Urlep nawet się nie uśmiechnął.
Twarde Pierniki Toruń to nie jest popierdółka ze „spranymi gwiazdorami” z NBA w CV, których Stal rozjechała kilka dni wcześniej.
Ostatnie sobotnie spotkanie włączyłem dopiero w 4 kwarcie i zobaczyłem jak Thompson (to były rzuty, do których pudłowania przyzwyczaił nas Hrycaniuk), Manigat i wspaniały Watson odkładają je do zamrażarki. Zupełnie jak chwilę wcześniej szwagier lód po zrobieniu Jamesona „on the rocks”.
Watson idzie na MVP, oby tylko nie innej ligi niż PLK. Niech ten słodki sen kibiców z Torunia trwa jak najdłużej dla dobra nas wszystkich. No i na złość temu, którego imienia nie wolno wymawiać.
Wedlug relacji świadków chwilę przed rozpoczęciem się meczu w Słupsku, do busa z logiem Polsatu miały zapukać przebrane dzieci krzycząc „cukierek albo psikus”. Cukierków nie było, więc przez kilka minut czasu gry nie zobaczyliśmy paska z czasem i wynikiem.
Zobaczyliśmy za to napędzającego grę Jakuba Schenka, który walczył nie tylko z Klassenem ale też niższym Kolendą, przystojniejszym Ponitką, Mazurczakiem i Szlachetką – konkurentami do gry na rozegraniu w kadrze. Jak zwykle w ofensywnych popisach towarzyszyli mu Matczak i Dorsey-Walker.
Efekt? 15 punktów przewagi po 2 kwartach. Tyle samo ile przez ten czas rzucił Garrett, na którym wyjątkowo oko zawiesili kibice Zastalu wyobrażając go sobie w zielonej koszulce.
W trzeciej kwarcie Czarni zbliżyli się na kilka punktów, ale wataha Miłoszewskiego przetrwała ten moment i znów odskoczyła. Tym razem na amen.
Arkadiusz Miłoszewski jest 4:0. Ograł Astorię, Śląsk, Anwil i Czarnych. Czuję, że już niedługo właściciel klubu z Zielonej Góry palnie coś głupiego o tym dlaczego coach nie dostał szansy w Zastalu.
Po dwóch ostatnich wtopach Anwilu mecz z MKS-em miał być demonstracją siły. I był.
Trener Frasunkiewicz od początku postawił na Olesińskiego kosztem Bigby-Williamsa. Chyba już wiemy czym jest ten duży problem, o którym nie mógł mówić tydzień temu. Najgorzej, że Twitter od kilku dni zaczął podnosić temat grubego Upshawa we Włocławku. A jak wiemy przygody graczy plus size w składzie drużyny z Kujaw raczej źle się kończyły.
Przez połowę spotkania MKS jechał z Anwilem. Po prostu. W przerwie musiały więc paść mocne słowa. Podobno trener włocławskiej drużyny groził graczom powrotem Almeidy. Podziałało, bo wrócili do gry z zupełnie innym zaangażowaniem po obu stronach parkietu i zrobili run 20:5.
Druga połowa trzeciej i czwarta kwarta były już wyrównane. Żadna z drużyn nie odskoczyła na „bezpieczną” liczbę punktów i mieliśmy mecz do ostatnich sekund. Było blisko psikusa, ale pudła gości zza łuku i wyrachowanie gospodarzy przesądziły o wyniku.
Tekst: pełen ironii i żartu