Przegląd 10 kolejki PLK

10 kolejkę otworzył mecz „średniaków”, bo przecież możemy tak nazwać dwie drużyny z bilansem 5-4, prawda? Oczywiście statystyki były równe tylko na papierze. Do Stargardu przyjechała rozpędzona lokomotywa z Zielonej Góry z potężną serią 2 zwycięstw (z czego jedno w VTB).

Napisać, że to co zobaczyliśmy w Stargardzie było deklasacją, to jak nic nie napisać. Drużyna w biało-bordowych strojach po prostu dostała wpierdol. I to na własnym podwórku. Gdyby mecz był w Emocje.tv kibice mogliby narzekać, że kazano im zapłacić za trening Zastalu. Był w Polsacie, a kto ma go w kablówce może się cieszyć, że nie był zmuszony do płacenia PPV za ugly pleasure. Gale MMA z pojedynkami, w których walczą kobiety z mężczyznami są płatne. Tutaj mieliśmy podobne show (teoretycznie) za friko.

Wydarzeniem meczu był, z pewnością, powrót Przemysława Żołnierewicza. Zawodnik w niespełna 11 minut rzucił 6 punktów, miał 2 zbiórki i wymusił 4 faule. Gdybyście chcieli zobaczyć jego pierwsze punkty, to na koncie EBL jest filmik z rzutów osobistych. Warto dodać, że tylko 3 graczy Spójni zanotowało wyższy EVAL niż koszykarz Zastalu i oczywiście żaden nawet nie zbliżył się do jego +-. Trudno to zrobić kiedy przegrywa się czterdziestakiem.

Koszykarski wieczór w piątek rozpoczął się jak zwykle o 17:30. Do Gdyni przyjechała pewna siebie Wataha ze Szczecina. Chwilę przed rozpoczęciem się spotkania trener gospodarzy powiedział, że wyciągnął wnioski z wcześniejszych błędów i tym razem jego zawodnicy mieli więcej czasu na odpoczynek. 

Od pierwszych minut było widać tę różnicę. Skakali po głowach gości jak pijany słuchacz rapu w powiatowej dyskotece, kiedy nad ranem poleci „jump around” będące jedynym hip-hopowym utworem na playliście DJ-a. Efekt? 23:7 po 1 kwarcie i kurs bliski 3.0 na wygraną drużyny ze Szczecina. Głupio było nie zagrać. 

W drugiej kwarcie wszystko zdawało się wracać do normy. Agresywna obrona i wygrana gości 28:17. Pewien nadchodzącego łatwego zarobku odpaliłem bezalkoholowe i rozsiadłem się na kanapie. Problemy zaczęły się kilka minut później, kiedy Salić złapał czwarty, a Schenk trzeci faul. Do tego Dorsey-Walker nadal nie mógł się odnaleźć i z mojego ulubionego obwodowego trio tylko Matczak trzymał poziom. To było za mało na rozpędzone Asseco, którym świetnie kierował Musić. Mecz rozstrzygnął jednak Dominik Wilczek, który zadawał ciosy zza łuku jak gdyby miał uraz do swojej byłej drużyny. To oczywiście raczej niemożliwe, bo w Szczecinie płacą i to podobno bardzo dobrze. 

W 4 kwarcie usunąłem aplikację bukmachera i rozkoszowałem się myślą, że to zwycięstwo przybliża Asseco do utrzymania w lidze i sami wiecie kogo do spadku.

Mecz GTK Gliwice – Stal Ostrów pokrywał się czasowo z wcześniejszym spotkaniem. Włączyłem go na starcie 4 kwarty przy wyniku, który wyglądał raczej jak rezultat końcowy. W meczu Legii z Napoli setka poleciała na boisko w drugiej połowie, w Gliwicach byliśmy blisko, żeby zobaczyć ją na koniec 3 kwarty, która zakończyła się wynikiem 57:94. Najlepsze było już za mną, a do tego ten ohydny kąt transmisji nie zachęcał do oglądania. Zamiast czekać bezczynnie na ostatnie spotkanie poszedłem więc po szklankę, lód i butelkę.


Polsat wybrał źle, kibice wybrali dobrze. Dwa wcześniejsze mecze zgromadziły na trybunach łącznie 1618 widzów. W Toruniu było ich prawie 2050. Jeżeli przyciągnęła ich „magia” derbowego pojedynku, to na każdy następny przyjdą już głównie po to by oglądać Watsona. Trochę jak w Zielonej Górze w zeszłym sezonie, kiedy rozpoczynała się transferowa saga wokół Lundberga i wszyscy wiedzieli co się święci. Jego dni w PLK były policzone, tak jak teraz niskiego rozgrywającego z Torunia.

19 punktów (50% z gry), 20 asyst, 7 zbiórek, 2 przechwyty.

Zabrakło jednej asysty do wyrównania rekordu ligi. W końcówce spotkania wraz z Radosławem Spiakiem (jak dobrze, że MM nie dostał tego meczu) zastanawialiśmy się czy w Toruniu zdają sobie sprawę jak blisko jego osiągnięcia jest Mo. Chyba w końcówce się zorientowali, bo Ivica Skelin zdjął gracza z boiska. Wyrównanie rekordu lub jego pobicie mogłoby przyciągnąć jeszcze większą atencję, a tego przecież nie chcemy.

Twoja ulubiona drużyna może zagrać naprawdę bardzo dobry mecz, ale kiedy po drugiej stronie staną Twarde Pierniki to i tak będzie bez szans, jak komentator w okularach broniący swojego przedsezonowego typu. W takim momencie sezonu jesteśmy. I chyba jeszcze chwilę będziemy… 🙂

W sobotę mieliśmy tylko jeden mecz. Ale jaki! Niech o jakości i wadze pojedynku świadczy fakt, że Polsat w końcu zaserwował nam transmisję z wielu kamer. I ani przez chwilę nie wyłączył paska z wynikiem i czasem!

Do Warszawy przyjechał Śląsk. To już nie jest ta sama drużyna, z której można było kręcić bekę przez kilka pierwszych kolejek. Zarówno nowy (stary) trener jak i klasowy rozgrywający z miejsca zrobili różnicę. 

Wrocławianie zaczęli mocno i szybko odskoczyli. Kiedy jednak tylko Jovanović zniknął z boiska, a pojawił się na nim dyrektor sportowy kadry (Adrom użył tego określenia ok 134 razy) Legia zaczęła grać jak przystało na drużynę z kompletem zwycięstw w FIBA Europe Cup. 

W drugiej kwarcie ten sam scenariusz. Śląsk napędzał, gospodarze wracali (tym razem dzięki niechcianemu w Śląsku Jovanovićowi). Piękna ofensywna koszykówka z obu stron. Tylko Jankes z żalem powtarzał „gdzie ta obrona, gdzie ta obrona?”.

Druga połowa to już cios za cios. Kolenda grał jakby miał coś do udowodnienia Zielonemu, Dziewa Igorowi, a Wyka… On nic nikomu nie musi udowadniać. W kluczowych minutach Legioniści jednak pudłowali, a goście bezwzględnie wykorzystywali swoje szanse. Mecz był bardziej wyrównany niż świadczyłby o tym wynik końcowy.

Przed głównym niedzielnym pojedynkiem PLK zaserwowała nam spotkanie MKS Dąbrowa Górnicza – Grupa Sierleccy Czarni. 

Przez większość pierwszej połowy gospodarze trzymali się blisko, ale oglądając czuło się wewnętrzny spokój, że nic złego dla gości się nie wydarzy. Człowiek widział i się nie łudził. Wyglądało to jakby zadyszka drużyny ze Słupska miała się zakończyć na jednym spotkaniu.

Druga część meczu była tego dobitnym potwierdzeniem. Trudno, żeby miało być inaczej skoro trafia się 14/25 za trzy.


Do meczu Anwil Włocławek – Trefl Sopot obie drużyny przystąpiły osłabione. We Włocławku zabrakło (i jeszcze trochę zabraknie) Dykesa, a w Sopocie na ławce był trener Stefański (i jeszcze trochę będzie).

Mimo, że Kyndall nie pojawił się na boisku to i tak przyciągał uwagę. Głównie za sprawą swojej stylówki, do której jak zwykle dołączył szeroki uśmiech. Stylówki, która była dobrym kompromisem pomiędzy oldschoolem (klasyczna New Era), przywiązaniem do ciężkiej pracy (koszula z zakładu Anwil), miłości do nowego klubu (t-shirt) i nowymi trendami (Yeezy Wave Runner).

A w meczu? Poza tym, że był świetny od początku do końca, to zgodnie z planem gracze Trefla w 4 kwarcie narobili w majty. Dobrze, że zabrali czarny komplet. Na żółtym mogłoby widać plamy. W końcówce spotkania na chwilę odwróciłem głowę i gdy znów spojrzałem na ekran to zobaczyłem na boisku… chłopca. Szymon ma dopiero 16 lat, a już sobie jechał z drużyną grającą w FIBA Europe Cup. Powodzenia w karierze młody!


Mecz na szczycie odwróconej tabeli Hydrotruck Radom – Polski Cukier Pszczółka Start Lublin już sobie odpuściłem. Skoro Radomianie grali u siebie to było wiadomo, że przegrają.

Tekst: pełen ironii i żartu

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.